" Przygoda jest zawsze wynikiem złego planowania-Roald Amundsen "

Burza.Tatry wysokie

Zanim zaczniesz czytać, włącz “In the Tatra Mountains” V Novaka-niech zagra muzyka w tle

Plan był ambitny. Cztery dni w Tatrach Wysokich solo, z plecakiem, który pomieści wszystko, co potrzebne w takiej eskapadzie.

Mama się przeżegnała. Żona dziwnie długo ściskała na pożegnanie, nie chciała puścić. Obiecałem, że wrócę i nie będę kozaczyć. Pierwszy raz w oczach miała strach. Ona czuła… Ona wiedziała…

Zaczęło się pod górkę, i to jeszcze we Wrocławiu. Pociąg IC ruszył z godzinnym opóźnieniem, a przecież miałem już bilety na kolejny pociąg relacji Kraków-Zakopane, i dalej autobusem na Słowację… Potem jeszcze policja wyprowadziła z wagonu dwie “haftujące” w wagonie góralki… Kolejne 15 minut opóźnienia. Kraków wstrzymał oddech, wstrzymał też pociąg. Nocy nie przespałem, ale finalnie zdążyłem.

Zacząłem w niedzielne południe, w słowackim Starym Smokowcu. Większe góry, mniej turystów, spektakularne widoki i temat do załatwienia-Priecne Siedlo. Pierwsze podejście to Hrebienok, 1285 mnpm. Można tam wjechać kolejką za 10 eur, ja wybrałem własne nogi. Szybko zdobywałem wysokość. Nieznośnie pikał testowany smartwach Huawei, co oznaczało chwilami bardzo wysokie tętno. Do tej pory żyłem w górskiej nieświadomości. Teraz zegarek był moim trenerem i policjantem. Wejście na Hrebienok (taka nasza Gubałówka) nie było pasjonującym, więc szybko udałem się w stronę huczących nieopodal Wodospadów Zimnej Wody. Do tego momentu nie używałem kijów trekkingowych- chciałem poczuć różnicę podczas dalszego podejścia.

Wodospady ciągną się na przestrzeni 1,5 km. Najwyższy z nich ma 13 metrów wysokości. Może nie są wysokie, ale cudnej urody. Z tego miejsca widać kolejne wypiętrzenie, następny etap mojej wycieczki. Wejście pod Chatę Zamkowskiego nie należy do trudnych. Kamienną ścieżką piąłem się w górę, na wysokość 1475 mnpm. Powoli otwierał się widok na dolinę Małej Zimnej Wody. Kilka fotek, kilka łyków wody z bidonu Bayonix i dalej w drogę. W schronisku było ze 30 osób. Wypiłem zimne piwo za 3 eur. Potem zarzuciłem plecak Milo Safi 45 na plecy i dalej w drogę.

Dolina Małej Zimnej Wody to jedno z moich ulubionych, tatrzańskich miejsc. Dolina zaprasza w głąb siebie, do miejsca, w którym widać pierwsze poważne wyzwanie-podejście do Chaty Teryego. Byłem tam dwukrotnie i zawsze pojawiało się ogromne zdziwienie, moje oraz uczestników wyjazdu. Oto piętrzyła się przede mną ogromna, nieprzystępna ściana z malutką chatką, gdzieś tam na górze. To taki mur Castle Black z Gry o Tron, który broni Tatry Wysokie przed przypadkowymi turystami.

Każdy skalny załom kryje kolejne meadry wśród nagich skał. Dopiero podchodząc pod ścianę ukazuje się moim oczom stroma ścieżka. Tempo niestety spada, ale i tak jest lepsze od ostatniego wejścia, sprzed 3 lat. Czas ucieka, mijany lisek chytrusek nie. Nawet przypozował do filmowych ujęć. W połowie ściany odwracam się, by podziwiać majestat doliny. Z góry słychać wielkie, złote spady-hektolitry wody, które kaskadami spadają z polodowcowych jezior. Pogoda nadal piękna. Słońce przebija się przez białe obłoki. Czas ruszać dalej, bo plan ambitny. W chacie nie zabawiłem nawet minuty. Kilka ujęć poszarpanych grani, kolejne łyki z bidonu i czas ruszać na najcięższy etap tego dnia. Powoli się martwię, bo zejście do Starego Smokowca oznacza kilkanaście kilometrów w dół kolejnej doliny, w świetle latarki. Gdybym przyjechał samochodem i wystartował na szlak o 6 rano…

Góry się piętrzą, stają bardziej nieprzystępne. W oddali na piargu widzę małe czerwone punkty, dwie osoby szykujące się do wejścia na ferratę. Wygląda na to, że tego dnia to ja zamykam turystyczne podboje na Czerwoną Ławkę. Czas nieubłaganie ucieka, tempo mi siada, skały uciekają pod moimi butami Aku. Wciągnąłem żel energetyczny, by choć przez chwilę poczuć się jak maratończyk. Sowicie popiłem górską wodą. Popatrzyłem w górę. Wspomniana dwójka dawno już przeskoczyła na drugą stronę grani. Biłem się z myślami. Ten prawie pionowy fragment szlaku przeszedłem bez zabezpieczeń szesnaście lat temu. Wiele się jednak zmieniło-stan liczebny rodziny, przybyło też zbędnych kilogramów, lat i siwizny. Założyłem uprząż, przygotowałem karabinki. Pewnie będę jednym z nielicznych, którzy się przeasekurują na ścianie. Wspinałem się przez wiele lat, znam swoje możliwości, ale czy znam w pełni moje obecne ograniczenia????

Wyłączyłem myślenie, wpiąłem się w łańcuch-to przecież obiecałem żonie. Pierwsze pionowe metry pokonałem nieśmiało. Potem wpadłem w rytm. Trema puściła. Karabinek, karabinek, pięć metrów w górę, przepięcie i dalej w górę. Pogoda wciąż stabilna, jedynie wiatr się zrobił mocniejszy. Przyjaciel kategorycznie odmówił wyjazdu w Tatry. To nie Jego bajka. Dziwnie tak stać samotnie w tym skalnym królestwie, zawieszony między niebem a piargiem, z luftem pod nogami.

Kiedy wzrokiem sięgałem już Czerwonej Ławki, coś się zakotłowało pode mną… Idzie zmiana pogody! Siwe chmury szybko pięły się w moim kierunku. Znowu poczułem się jak w Grze o Tron. ZŁY wyciągał macki, by złapać mnie za nogi i połknąć lub przynajmniej ściągnąć w dół.

Przeskoczyłem przez Priecne Siedlo (Czerwona Ławka – 2352 mnpm) bez euforii i zdjęć. Za mną już kilkanaście kilometrów wędrówki i 1350 metrów w pionie. Zaczął padać nieśmiało deszcz, a miałem jeszcze zejść po łańcuchach w dół, ku odległej Dolinie Staroleśnej. Szkoda czasu na zakładanie pokrowca na plecak, szkoda czasu na zmianę kurki Liteway na gore-tex. Wierzyłem, że to przelotny opad. Chciałem wierzyć.

Deszcz się niestety wzmagał. Na dokładkę sypnęło gradem. Robiło się nieciekawie. Najbliższa, bezpieczna przystań to Chata Zbojnicka na poziomie 1960 m. Majaczyła w oddali, niczym morska latarnia. Kto jednak zna ten rejon, ten wie, że w linii prostej do świateł schroniska czyha śmiertelna pułapka. Oddziela mnie przepaść a dwugodzinny szlak prowadzi prawą stroną wzdłuż głównej grani, mocnym zakolem. W tym momencie padła bateria w gopro. Dziś myślę, że to wielka strata, ale nie było czasu na jej podmiankę. Ciężkie chmury przetoczyły się przez grań i z furią spadły na mnie. Wiatr targał mną to w lewo, to w prawo. Grad tworzył pod nogami kilkucentymetrową warstwę lodu. Zachowałem zimną krew. Szukałem kolejnych znaków na skałach, by szybko zejść z tej wysokości. Góry jednak miały inny plan…

Pioruny biły po łańcuchach i okolicznych szczytach. Jasno było, jak w dzień. Huk robił wrażenie. Oj, uczył pokory. Nie bałem się, ale zdawałem sobie sprawę, że na tę siłę przyrody nie mam większego wpływu. Stałem przemoczony na skalistych piargach, szukając zejścia. Wspierając się mocno na kijkach, czasem ześlizgując się ze skał na spodniach, pokonywałem kolejne metry.

Nie trzymać się łańcuchów, unikać cieków wodnych, nie chować się pod skałą, siedzieć w schronisku w taką pogodę… Stojąc w wodzie po kostki, w lodowym kożuchu, zaśmiałem się pod nosem.

Wiatr nagle przypomniał o sobie ze zdwojoną siłą. W tej samej chwili grad zapomniał o grawitacji. Wszystkie działa skierowano we mnie. Miliardy lodowych kulek wystrzeliły w moim kierunku, zupełnie poziomo. Ciało piekło mnie z bólu. Musiałem się gdzieś schować, kupić czas na chwilę wytchnienia. Skulony, położyłem się pod najmniejszą skałką. Kiedy gradowy atak stracił na impecie, zacząłem ponownie schodzić w dół. Z tyłu czyhał jednak wiatr, który w jednej sekundzie powalił mnie na głazy (z mokrym plecakiem jakieś 120 kg) . Jedyne, co mogłem zrobić, to ochronić głowę.

…Krew zaczęła kapać na kamienie i lód. Zrozumiałem, że w tej nierównej walce jestem raczej na przegranej pozycji. W ułamkach sekund ponownie przeanalizowałem sytuację. Rozcięta powieka, rozwalony nos, obolała kostka i stłuczona dłoń, którą amortyzowałem upadek.

Wariant I

Wezwanie pomocy. O koszty się nie martwiłem (na Słowacji akcje są płatne w dziesiątkach tysięcy euro), bo zadbałem o dobrą polisę. Zasięgu brak, jedynie w plecaku latarka Bushmen z gotowym programem SOS. Śmigłowiec w taką pogodę nie wystartuje. To pewne. Klasyczna akcja ratunkowa potrwa wiele godzin. Odpada.

Warian II

Przy dobrej pogodzie pozostała godzinka do schroniska. Dzisiejszego wieczora… hmm trochę dłużej ten spacer potrwa. Mogę chodzić a teren powoli się wypłasza. Nawet pioruny przeniosły się na druga stronę grani. Deszcz słabnie, grad zamienia się w lodowisko. Nie jest źle. Ruszam więc dalej.

Teren pozornie prostszy, ale dwa razy nie mogłem dostrzec kierunku szlaku. Wróciłem do wcześniejszego znaku. Ta stara jak świat zasada sprawdziła się. Poszedłem w kilku kierunkach i wracałem ponownie pod głaz. Wreszcie namierzyłem szlak. Głazy przeniosła spływająca woda.

Nadal było dziwnie jasno. Żywioły się uspokoiły, ale czekały mnie nowe doznania. Ziemia pod stopami lekko się trzęsła. Woda zamieniła się w rwące potoki. Były wszędzie. Brązowa kipiel zabierała skały, przecinała wielokrotnie szlak, spadając do jeziorek. Znowu kije trekkingowe ratowały mi skórę. Przejście przez wartką wodę, po kostki, po kolana wymagały skupienia. Wciąż działałem jak automat, zupełnie bez emocji. Przetarłem zakrwawioną twarz i ruszyłem dalej. To nic, to nic takiego. Jeden cel – dojść do schroniska, wrócić do domu.

Tak na marginesie – ciekawe, czy firmy wspierające sprzętowo mój wyjazd liczyły na tak ekstremalne testy. Kije wytrzymały. Dzięki nim trzymałem pion. Bidon w jednym kawałku, mimo upadku na ostre kamienie. Spodnie i plecak od Milo dzielnie szorowały po skałach, chroniąc mnie od niechybnych, kolejnych kontuzji. Świadomie wybrane buty Aku, choć nie dedykowane do tak zaawansowanej turystyki, pozwalały mi na sprawne i szybkie przemieszczanie się w zróżnicowanym terenie. To, co że były mokre. Stojąc w wodzie, inaczej być nie mogło. Szkoda jedynie, że nie miałem skarpet wodoodpornych na stanie. To byłby “idealny” dzień na ich test.

Szlak ewidentnie się wypłaszczał. Wiedziałem już, że wszystko będzie OK. Pozostała ostatnia przeszkoda-łacha zeszłorocznego śniegu o sporym nachyleniu. Nie miałem siły na jakieś większe obchodzenie terenu. Nie wiem nawet, czy by się dało. Wszedłem uważnie na śnieg. Mocno wbiłem kijki, zrobiłem stopień w zmarzniętym śniegu i krok do przodu. Kilkanaście metrów niżej skały szczerzyły swoje zęby. Kijki, krok, spokojny oddech, kijki, krok… Zmarznięte trawy powitałem z radością. Jeszcze tylko małe podejście i widać bryłę schroniska. Przez okno w sali kominkowej daje się zauważyć radosną atmosferę, przy bocznym wejściu stoi ktoś z personelu.

Siadłem w holu, plecak walnąłem na podłogę. Siedziałem tak dłuższą chwilę. Kilka osób bez większego zainteresowania przeszło obok. Zapukałem do chatara. Otworzyła Dominika. Nie musiałem pytać o apteczkę /swoją pierwszy raz w życiu miałem, ale całkowicie przemoczoną/. Zawołała kolegę i posadzili mnie w swoim pokoju. Woda spływała ze mnie, niczym z topniejącego bałwana. Kazali zamknąć oko. Przetarli rozcięcie na powiece i rozwalony nos, na koniec plaster i załatwione.

całe ciało pokryte sińcami po gradobiciu

Zacząłem się trząść. Pewnie trochę z wychłodzenia, ale najpewniej to adrenalina puściła i wdarły się emocje. Dominika podała gorącą herbatę, trochę rumu, suche ciuchy do przebrania i wskazała łóżko do spania. Jeszcze miły gest od polskich turystów-wypiliśmy “na zdrowie”. Niczego więcej już nie potrzebowałem. Jestem bezpieczny. Przed zaśnięciem napisałem treść smsa do mojej żony. Nie wiem jak Dominika to zrobiła, ale mimo braku zasięgu doszedł. Kto wie, może gdzieś na strychu mieli swoje tajne miejsce “jednej kreski”

Piąta rano: zrobiłem kolejny przegląd. Ciało opuchnięte i obolałe. Ciuchy nie wyschły przy kominku. W takim stanie nie przejdę kolejnych ferrat. Dla mnie wyprawa właśnie się skończyła…

Siódma rano: Zjadłem śniadanie. Przez chwilę rozważałem założenie sandałów na zejście, ale finalnie wbiłem się w mokre buty trekkingowe. Po wczorajszym dniu wiedziałem, że zaniosą mnie bezpiecznie do Starego Smokowca.

Dolina Staroleśna jest imponująca. Monumentalne ściany, ogromna przestrzeń upstrzona skałami. Kilka zdjęć i ruszam dalej. Dzisiejszy cel jest jeden-zdążyć na autobus do Zakopca i wrócić do domu. Kije odciążały w zejściu, obolała kostka dawała radę. Im bliżej byłem celu, tym więcej turystów. Młodzi, wysportowani, pachnący. Każdy z nich ruszał na własną przygodę. Po wczorajszej burzy woda kipiała w dolinie. Uważnie stawiając stopy, krok po kroku zbliżałem się do cywilizacji.

Od Hrebenioka czas się dłużył, obolałe ciało zaczęło się buntować. Pozostało jakieś 30 minut. Pewnym było, że zdążę na autobus, będzie zasięg by pogadać z rodziną, że wypiję litry płynów.

Jeszcze tego samego dnia, chwilę przed północą, dotarłem do Wrocławia. W oczach żony nie było już strachu. Twarz wskazywała jednak na nieprzespaną noc.

Nie piszcie, że jestem głupim egoistą, że mam rodzinę. Nie pytajcie, czemu idzie się w góry, czemu byłem sam, czy sprawdziłem pogodę i czy jeszcze tam wrócę. Góry nie są racjonalne. Nie oceniajcie proszę, nie osądzajcie.

Góry, to nie tylko piękne widoki. Góry są nieprzewidywalne i bywają groźne. Nie trzeba jechać w Alpy czy Himalaje, by się o tym przekonać. Tym razem przygoda dobrze się skończyła. Dała do myślenia, była ważnym sprawdzianem i cenną nauką. Być może i dla Was będzie nauką. Wszak lepiej się uczyć na cudzych błędach.

Kiedy piszę tę historię, emocje już opadły i nadeszło ogromne rozczarowanie. To już koniec? Co z testami sprzętu? Czemu nie mam sfilmowanych kluczowych chwil? Może trzeba było dzień się pokurować, podsuszyć i wracać w góry? Przecież miało być tak pięknie… Kotłowało się w głowie przez dwie doby. Dziś jestem pewien, że podjąłem jedynie słuszną i racjonalną decyzję. A ego? Niebawem podrzucę mu coś nowego na pożarcie.

Plany są tylko planami i czasem trzeba je zmieniać. Trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć PAS, kiedy wrócić. Dzień w którym o tym zapomnimy, może być tym ostatnim.

YOU MIGHT ALSO LIKE

0 Comments

Skomentuj Bez kija nie podchodź – Rewild.pl Anuluj pisanie odpowiedzi

Your email address will not be published.