" Wszystkie drogi prowadzą do lasu "

Projekt Stolec

Było nas trzynastu. Łukasz Tulej “Tooley” nadał sens i kierunek wyprawie. Ja pilnowałem obranego kierunku a dziesięciu szło w tymże. Był też i medyk – Black Medic, bo nie wiadomo, co może się przytrafić, kiedy tylu gości idzie w las.

Dzień I

Uwaga lina !!!!! – krzyknąłem. Sześćdziesiąt metrów liny z furkotem poleciało w dół stoku. Ekipa uważnie słuchała zaleceń przed swoim pierwszym zjazdem. Uwagi mieli tylko do jednego aspektu: czemu k…a ta lina jest taka fioletowa?! Co miałem powiedzieć? Powiedziałem prawdę-bo dobrze na zdjęciach wychodzi. Kolejna osoba stawała na krawędzi skały i wypinała dupę w czeluść. No nie taką bezkresną i nie taką ciemną. To jedynie ćwiczenia nawyków przed poważniejszymi zjazdami. Przećwiczyliśmy zjazdy w uprzęży i bez, z przyrządami zjazdowymi i bez nich. Wszystko po to, by w chwili prawdy wiedzieć kiedy, co i po co, by zwyczajnie przeżyć.

Kiedy ostatnia osoba znalazła się na dole i krzyknęła – lina wolna !!! – z krzaków dało się słychać bolesne Ał Ał, ała. Może jednak było to Ał ał… znak sygnał, że ktoś w nagłej potrzebie jest. Ekipa wskoczyła w krzaki niczym leśny ninja. Na ściółce dogorywał Tooley. Lico pobladłe, otwarta rana na piszczeli i kawałki kości lśniące w porannym słońcu. Nie było nam do śmiechu. Co robić. To przecież kolega, no i leader wyjazdu. Ratować trzeba. Szczęście, że doskoczył też medyk, nasz Black Medic. Szybki instruktarz, kilka żołnierskich słów i ekipa zaczęła przypominać zgrany zespół. Tooley, który jeszcze chwilę temu z wolna odchodził od zmysłów w bólowej malignie, wydał cichy pomruk zadowolenia. Medyk, Black Medic klasnął z zachwytu. Pacjent żył będzie!

Znów byliśmy w komplecie. Kierunek Stolec. Postawiłem na łatwą i prostą trasę, którą instruktorzy uatrakcyjnią na wszelkie możliwe sposoby. Pierwsze emocje były za nami. Pięliśmy się z wolna, w górę potoku. To czas dotarcia, wzajemnego poznania, poznania swoich turystycznych możliwości. Łukasz schylał się czasem w krzaki, by zaskoczyć kolejną ciekawostką kulinarną. Las to zielona kuchnia, temat właściwie wart odrębnych warsztatów.

Pierwszy popas zaliczyliśmy jeszcze na pętli bielickiej. Jedni mieli puchę, inni termicznie grzane jedzonko, jedni odpalali miniaturowe kuchenki, inni kuchenki na patyki. Taki outdoorowy tygiel w obozie pierwszym, na nasz tysięcznik.

Najedzeni, pełni werwy ruszyliśmy dalej, za pierwszy zakręt. Drzewo pięknej urody spowodowało, że uznaliśmy czas jako akuratny do zaznajomienia ekipy z analogowymi technikami linowymi. Węzły się zaciskały, pot perlił na czołach. Wiara w sukces była jednak w narodzie (no może trochę ją podsyciłem obietnicą małej nagrody).

Jeszcze dyndał na linie ostatni wojownik, prężył muskuły, sapał i wzdychał, gdy w oddali usłyszeliśmy cichutkie Ał Ał… Śmiałek pozostał sam, z własnymi lękami i przemyśleniami. Reszta biegusiem ruszyła ku zasłyszanym lamentom. Ja stałem w rozkroku. Pocieszać “wisielca”? Ratować pacjenta? Pod mostem leżał zawodnik. Nie tęgo z nim było, lecz nie pomnę w detalach. Finalnie opatrzony, dychający i nawet ciut wyluzowany, został dotransportowany w jednym kawałku, w nówka-sztuka niebieściutkiej plandece. Jakie szczęście, że był z nami medyk-Black Medic.

Potem góry jakby się spiętrzyły, zrobiło się nawet międzynarodowo. Projekt przeniósł się na stronę czeską. Obiecane, zimne piwo zrobiło swoje. Za piętnaście minut byliśmy w schronisku a uradowany kelner lał piwo i lał. Lałby i dłużej, ale Łukasz nie w ciemię bity, zarządził taktyczny odwrót. Po chwili byliśmy w ustronnym lesie. Szybkie szkolenie z wieszania hamaków i zajmowanie strategicznych drzew. Szast-prast i hamaki załopotały na delikatnym wietrze. Słońce zbierało się do snu. My nie, oczywiście że nie. Znalazł się kieszonkowy rzutnik, napędzany nie wiem czym. Znalazł się i medyk, nasz Black Medic. Czas był zatem na prezentację, na pogadankę. Zasnąłem jak dziecko, spokojnym snem. Dowiedziałem się , co to hipotermia i jak z tym żyć. Nic nie mogło się tej nocy stać.

Dzień II

Kładę się ze słońcem i ze słońcem wstaję. Dłużyło mi się trochę. Herbatka jedna, herbatka druga. W końcu wstali. Perspektywa kawy i knedlików z jagodami pobudziła do szybkiego wymarszu. Ciężki plecak na garb i w drogę. Kelner się uwijał, z menu znikały kolejne pozycje. Wpadli wygłodniali Polacy… Kiedy ciepło i błogość rozchodziła się po ciałach, padło hasło-szkolenie. Byliśmy w obozie II i tym razem było poważniej – każdy poszkodowany, każdy w roli ratownika. Gapie nie kumali intencji naszego działania. Szkoda (nie nasza a ich). My rozpoczęliśmy atak szczytowy. Tamci pozostali w niewiedzy. Mam nadzieję, że nic się im nie stało. Nie mieli przecież medyka, takiego naszego, Black Medica.

Łukasz Tulej “Tooley” też miał swoje pięć minut. Sprowadził nas do parteru, a tam ślady niezliczone. Kopytne, kocie, także ludzkie. Pomieszanie z poplątaniem. Nie zmyliły naszego tropiciela. Zwykłe błocko czytaliśmy, jak otwartą księgę.

Kiedy wszyscy z otwartymi buziami słuchali Łukasza, ja nieustająco rozmyślałem o Stolcu. Gdzie jest? Mniej więcej wiem, ale jaki jest? – nie mam pojęcia. Płaski? Sterczący? Ukryty w lesie? Może dumnie górujący nad okolicą? Moje rozważania przerwało złowrogie Ał Ał !!! Really? Krew się lała, sikała nawet. Taki film samurajski, tyle że na żywo. Ekipa pognała ratować uszkodzonego kolegę. Przeżył, więc wróćmy do naszego Stolca. Jaki jest? Okazał się niepozornym, ale dużej urody. Świeża zieleń koiła wzrok. Z dumą popatrzyliśmy na siebie. W tym wzroku było wzajemne uznanie, niewypowiedziane – Jesteś zwycięzcą!

Pozostało wracać na polską stronę. Małe kardio w przygranicznym terenie, susy przez jagodziska, zwód w lewo, zakosem w prawo i jest ! – słupek graniczny. Zanim jednak dane nam było dotknąć polskiej ziemi, czeska żmija ukąsiła niefartownego druha. Nie mrugnęła mi nawet powieka. Wszak mieliśmy naszego medyka, Black Medica. Potem w zasadzie było już tylko z górki. Szliśmy przez dziką, przecudną, nietkniętą przez drwali puszczę. Potem turystyczny schron i ciekawe spotkanie. Radosna para, gustująca w białych winach przywitała nas z nieukrywanym lękiem. Dziwne, bo co może się stać, gdy z lasu wyskakuje trzynastu chłopa? Ano szkolenie z tamowania krwi. Obcy młodzian stanął na wysokości zadania. Wskoczył w temat na główkę, nie sprawdzając czy woda jest w basenie. Odciął krążenie w ręce partnerki a i zaserwował lokalną historię z finałem: gdzie noga, gdzie noga? Tym ujął nas na maksa.

Pojawiliśmy się jak duchy i tak też zniknęliśmy w krzakach. Kolejny biwak rozbiliśmy w kilka sekund. Jeszcze tylko zjazdy na linie, nerwowe szukanie zasięgu i ostatnich promieni słońca na skałach. Potem już tylko ognisko.

Dzień III

Tym razem nie wstałem pierwszy. Herbatka pierwsza, herbatka druga, rozmowy osobiste, inspirujące, kaszka owocowa. Obozowisko wybudziliśmy około dziewiątej. Dzień zaczął się bardzo leniwie. Łukasz przewiązał w pasie jednego śmiałka i w nurt rzeki kazał iść, aż na drugi brzeg. Powstał most linowy, który umożliwił przejście rzeki suchą stopą. Potem znowu Ał Ał. Grubo było tym razem. Ze cztery ofiary, rany cięte, krew się lała. To był ostateczny test. Większości nie pamiętam, bo uszkodzonego udawałem. Łukasz chyba nie dychał, reszta miała się dobrze. Ożył jednak na chwilę, bo ktoś pułapki musiał zastawić na chodzący obiad. Złapaliśmy w sieć butelkę wody. Żadna rewelka, bo strumień tuż obok ciurkał. Szczęście, że papu jeszcze mieliśmy. Nikt głodny tego dnia nie chodził. Powoli zbliżał się czas smutnego rozstania. Jeszcze tylko dwudziestometrowe zjazdy na linach, sprzątanie obozowiska i w drogę – w kierunku Wrocławia, Poznania, Warszawy.

Jaki to był wyjazd? Bardzo urozmaicony, ale nie ekstremalny. Pogoda była piękna, góry dzikie, szczyt zdobyty. Nikt z uczestników nie migał się od kolejnego zadania. Ekipa stała się drużyną, teamem na dobre i na złe.

Faktem jest, że krew lała się strumieniami. Na szczęście tylko w pozorowanych sytuacjach. Dało to do myślenia. Od tej pory zawsze znajdę miejsce w plecaku dla turystycznej apteczki. Wszak nie zawsze u boku będzie medyk, jedyny w swoim rodzaju, najlepszy Black Medic.

  • Stolec 1034 mnpm (CZ)

Lokalita: Celek: IVC-5 Rychlebskie hory, podcelek: IVC-5A Hornolipovská hornatina; okrsek: IVC-5A-2 Velkovrbenské rozsochy; podokrsek: IVC-5A-2b Jivinské rozsochy

Zeměpisné souřadnice:
WGS-84: 50°12´32˝ s.š., 16°58´14˝ v.d.;
S-42: 5566080 X, 3640790 Y

zdjęcia: BIALSKI KOLEKTYW, muśnięty ręką mistrza Błażeja z Flash-Group

Łukasz Tulej “Tooley”

Podróżnik, instruktor sztuki przetrwania i przyrodnik. Założyciel szkoły przetrwania „Sobrevivencia con Machiguenga” w Peru, Koribeni .
Instruktor surwiwalu(PAS), płetwonurek (CMAS), absolwent szkoleń ratownictwa w warunkach ekstremalnych (OFA), członek Warszawskiego Klubu Field Target (WKFT), oraz Stowarzyszenia Pneumatycznego Strzelectwa Terenowego (PFTA), Instruktor sportu (UE) samoobrony i sportów walki (PAS). Prowadzi serię programów
„Naturalnie Polska” na Planete +. Więcej Tu


Black Medic – Sławomir Voelkel

Ratownik medyczny, strażak ochotnik, harcerz-instruktor ZHP,  Prezes Harcerskiego Klubu Ratowniczego M*A*S*H* , Medyczny Patrol na Przystanku Woodstock, trener z 20 letnim doświadczeniem Prowadzi szkolenia w językach: polski, angielski. Więcej Tu

Marek z Rewild.pl

Przewodnik po górach, tematach skałek, jaskiń, hamaków oraz specjalista oswajania dziczy. Przygotuję wyjazd/warsztaty na miarę Twoim potrzeb i marzeń. Jadąc ze mną przekonasz się, że przyroda nie chce Cię zabić. Będziesz gotowy na przygody własne i w rodzinnej konfiguracji. Odnajdziesz wewnętrzny spokój i przyjemność z obcowania z przyrodą. Zrozumiesz, że właściwie ważne jest tylko Tu, Teraz, Razem.

0 Comments

Leave A Comment

Your email address will not be published.